środa, 28 marca 2012

Raz, dwa, trzy, zginiesz ty... cz. 2


                Moje poszukiwania odwyków nie szły tak dobrze, jak się tego spodziewałem. Cholera. W życiu bym nie pomyślał, że tyle z tym roboty. Jeśli już znalazłem jakiś punkt, trzeba było płacić za leczenie fortunę. Przez ciągłe kupowanie kolejnych dragów i fajek, prywatne wizyty nawet nie wchodziły w grę. Myślę, że w chwili obecnej mogę ze spokojem powiedzieć o sobie, że jestem bankrutem. Gdyby nie mój młodszy brat, zapewne wylądowałbym gdzieś pod mostem ,albo już dawno leżałbym zakopany 3 metry pod ziemią. Michael. Tak, to właśnie on przytrzymuje mnie przy życiu. I jestem mu za to niezwykle wdzięczny. Przepraszam Mikey, ukochany bracie, że robię coś wbrew Twej woli. Że robię coś, co tak bardzo cię rani. Ale nie potrafię nad tym zapanować. Już nie.
                Siedziałem po cichu w kącie mojego pokoju, który obecnie stanowiła piwnica. Punkt znajdujący się najwyżej domu. Miałem stąd naprawdę przepiękne widoki. Niemal na całe Newark i przede wszystkim na ocean. Znów miałem natchnienie. Uwielbiałem to uczucie. Był to mój najlepszy stan, w jakim zawsze chciałem się czuć. Już do końca moich dni.
Po dłuższej chwili patrzenia na świat chwyciłem plik kartek papieru i zacząłem coś rysować. Szkic przedstawiał kobietę. Piękną, długowłosą brunetkę, której ciało było ozdobione tatuażami. Zupełnie jakby damska wersja Franka. Wymyśliłem sobie, że będzie grała na basie, a jej imię zabrzmi Lyn-Z. Tak, to niewątpliwie było moje ulubione imię dla kobiety. Patrzyłem na swoje dzieło chyba pół godziny, jeśli nie dłużej. Nie potrafiłem oprzeć się jej urokowi. To żałosne, ponieważ dopiero ją stworzyłem. Była zaledwie wytworem mojej wyobraźni, ale wiedziałem, że bez względu na charakter kochałbym ją ponad życie i potrafiłbym zrobić dla nie wszystko. Dosłownie.
Zszedłem na dół kuchni. Zaparzyłem sobie kawę – 4 tego dnia,  a dochodziło dopiero południe. Wspominałem już, że kawa to kolejna pozycja na liście moich najgorszych uzależnień? Usiadłem na narożniku tuż pod oknem i chwyciłem w swe ręce pierwszą lepszą gazetę, jaka leżała. Mogłem się od razu domyślić, że będzie to coś związane z gitarami. Mikey nie potrafił mówić na żaden inny temat. Chyba właśnie za to najbardziej go kochałem. W jego opowieściach o doborze odpowiednich strun do gitary, chwytach i tych wszystkich innych monologach był jakiś urok, któremu również nie mogłem się oprzeć. To było po prostu niemożliwe.
Popiłem kilka łyków z kubka i odczytałem smsa, który przyszedł jakieś pół godziny temu. To musiało być wtedy, gdy wciąż wpatrywałem się w tę piękną kobietę na kartce papieru. Coś sprawiało, że nie potrafiłem o niej zapomnieć. To idiotyczne, wiem. Ale nie mogło być inaczej.
Wiadomość była od mojego brata. Jego dziewczyna, Alicia załatwiła 3 bilety na koncert jakiejś jej ulubionej kapeli. Mindless Self Indulgence? Chyba tak się nazywali, nie pamiętam dokładnie. Od kiedy jestem ćpunem moja pamięć jest z dnia na dzień co raz gorsza. To prawdziwy cud zważając na fakt, iż biorę od 3 lat, a mimo to wciąż pamiętam, jak się nazywam. Z piosenkami bywa nieco gorzej, ale szczerze przyznaję, że pracuję nad tym.
Wyszedłem z kuchni i narzuciłem na siebie skórzaną kurtkę. Nie mogłem palić w domu ze względu na astmę brata, dlatego za każdym razem musiałem wychodzić z papierosem przed dom. Ze spokojem odpaliłem jedną fajkę i usiadłem na schodach. Wpatrywałem się w przejeżdżające samochody, radośnie bawiące się dzieci, zakochane pary. To musiało być cudowne uczucie, na które byłem gotów, że nigdy go nie zaznam.
Kiedy tak myślałem paląc papierosa, przede mną stanęła postać. Szczupła, z podartych jeansach i czarnych trampkach. Uniosłem lekko głowę, by ujrzeć twarz, choć słońce niemiłosiernie paliło mnie w oczy. Wzrok mnie nie mylił. Spodziewałem się, że prędzej czy później Frank przyjdzie do mnie i jak to często bywało, opierdzieli mnie za kolejną zmarnowaną próbę.
-Mogę się przyłączyć? –Wziął ode mnie jednego papierosa i usiadł obok na schodach. –Gerry, jak ty to sobie dalej wyobrażasz? Narkotyki łączone z alkoholem mają zły wpływ na człowieka, ale na ciebie jakiś szczególny. Nie możesz tak się wykończyć. Nie chcę stracić najlepszego przyjaciela, rozumiesz?
Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Co miałem mu odpowiedzieć? Frank, już znalazłem odwyk i od przyszłego tygodnia rzucam całe to gówno, w jakie się wpakowałem? To nie miało żadnego sensu. Nie raz tak mówiłem, moje kłamstwa zawsze wychodziły na jaw. Nie mogłem ryzykować i tym razem, choć to poniekąd była prawda. Poniekąd. Poniekąd to wciąż za mało.
-Chcę. Musisz mi uwierzyć, że chcę z tym skończyć. Od rana szukam odwyków, ale co z tego, jeśli w każdym trzeba płacić? To logiczne, wiem. Przecież nikt nie pomoże za darmo takim skończonym debilom jak ja. Ale ja jestem kompletnie spłukany, słyszysz? Z czasem, gdy to zaczęło bardziej mnie wciągać, nie pomyślałem o tym, by odłożyć na przyszłość jakieś pieniądze i teraz się mam okazję przejechać się na błędach z przeszłości.
Oboje zamilkliśmy. Ja nie miałem mu już nic do powiedzenia. Myślałem, czy nie znaleźć jakiejś pracy, ale kto by mnie przyjął? Nawet, jeśli robiłem z siebie totalną ofiarę losu, to przynajmniej realną. A ludzie, którzy byli i nadal są mi bliscy bez ustanku raniłem.
-Serio szukasz odwyków przez cały dzień? –Zapytał patrząc na mnie pytającym spojrzeniem, z nutką niedowierzania.  Podejrzewam, że na jego miejscu moja twarz wyrażałaby podobne emocje.
-Tak. Przynajmniej się staram. Ale bez pieniędzy nigdzie mnie nie przyjmą. Musze znaleźć jakąś pracę. Inaczej nigdy z tego nie wyjdę i będę w tym siedział najwyżej przez kolejne pół roku, bo w końcu któryś z was znajdzie mnie zaćpanego w kącie na śmierć.
Rzuciłem niedopałek daleko przed siebie i wstałem ze schodów otrzepując lekko spodnie. Zacząłem iść w kierunku drzwi. Nie wiedziałem, jakie są zamiary Iero, więc postanowiłem zaprosić go do środka na kawę, ale odmówił. Szczerze mówiąc, wcale nie spodziewałem się innej odpowiedzi.
-Gerard, zaczekaj chwilę. –Odwróciłem się do niego jeszcze na chwilę. Widziałem, jak z kieszeni wyciąga mały plik banknotów i szybko zaczyna je przeliczać. Zastanawiałem się, po co to robi. Chyba nie zamierzał płacić mi za pożyczoną przed chwilą fajkę?
-Naprawdę chcesz iść na ten odwyk i skończyć z tym wszystkim raz na zawsze? –Z niepewnością pokiwałem twierdząco głową. Tzn., byłem pewien decyzji, ale nie wiedziałem, jaka jest jego następna decyzja.
Chłopak wcisnął mi do ręki pieniądze i popatrzył na mnie głębokim wzrokiem. Czułem się jak w jakimś tandetnym filmie sprzed co najmniej 40-tu lat. Nadal nie potrafiłem go rozszyfrować, choć wcześniej tak dobrze mi to szło.
-Tam jest jakieś 500 dolców. Zawsze nosze przy sobie trochę gotówki i teraz daję ją tobie. Wybór należy do ciebie. Albo użyjesz ich do zapłacenia za odwyk, albo nie i wtedy ja odchodzę z zespołu. My Chemical Romance będzie zmuszone poradzić sobie bez gitarzysty prowadzącego i jednego z chórzystów. A ty bez przyjaciela.
Nie wiedziałem, jak mam na to zareagować. Frank tak po prostu daje mi pieniądze, żebym mógł iść na odwyk? Nie, to nie mogła być prawda. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. A jednak. Udało mi się dostać od życia kolejną szansę. Ostatnią, bo ostatnią, ale byłem pewien, że tym razem będę potrafił dobrze to wykorzystać. W należyty do tego sposób.

                -Gee,  jesteś gotowy? Pindrzysz się przed tym lustrem, jak modelka, która zaraz wchodzi na wybieg.
                -Nie zapominaj, że jest tu ze mną twoja dziewczyna, ty nędzny okularniku.
                -Mam się bać?
                -Bardziej o swojego brata, niż o mnie.
                To prawda. Nie siedziałem łazience sam. To Alicia mnie tu zaciągnęła, żeby „przygotować” mnie do wyjścia. Równie dobrze sam mógłbym sam to zrobić, ale powiedziała, że pod tym względem nie bardzo mi ufa i postanowiła sama się zająć moim make – upem.  Na moje szczęście te męki nie trwały długo. Przynajmniej wyglądałem jak człowiek, a nie jak trup, który dopiero wyszedł ze swej ciemnej trumny.
                Oboje zeszliśmy na dół, gdzie czekał na nas mój zniecierpliwiony młodszy brat. W jednej ręce trzymał swoją bluzę, a w drugiej kurtkę swojej dziewczyny. Razem wyglądali naprawdę słodko, ale czasem aż mnie mdliło od tych ich wspólnych czułości do siebie. Miłe słówka, słodkie gesty, uprzejmość. Znowu miałem ochotę rzygać tęczą i byłem temu bardzo bliski.
                -Możemy wreszcie stąd iść? Chcę, by ten dzień skończył się jak najszybciej.
Nie byłem zbyt zachwycony wizją stania na koncercie jakiejś nieznanej mi kapeli przez około 2 godziny. Na dodatek w konkursie radiowym Mikey wygrał dla Al 3 wejściówki za kulisy, więc mój wieczór z minuty na minutę wydłużał się coraz bardziej. Powoli nie mogłem już znieść tego uczucia.
                -Co taki niecierpliwy się zrobiłeś? Bierz tą swoją torbę, z którą nigdy się nie rozstajesz i idziemy. Tylko załóż kurtkę, bo o tej porze jest już trochę zimno.
                -Tak, mamo. Zrobię, co tylko mi każesz. –Powiedziałem do niego, a raczej jego pleców z posępną miną i ruszyłem za nimi.
                Od czasu, kiedy nasza dwójka zamieszkała w Newark, a nasza mama postanowiła wrócić do rodzinnych Włoch, Michael zaczął mi strasznie matkować. Gotuje obiady, sprząta w domu, mówi mi, co mam ubierać. Z jednej trony to dobrze, bez niego zginąłbym na miejscu śmiercią okrutną. Ale to dosyć dziwne uczucie, kiedy twój o 3 lata młodszy brat mówi ci, co masz robić. Mimo wszystko kochałem go jak nikogo na świecie.

czwartek, 15 marca 2012

Raz, dwa, trzy, zginiesz ty... cz. 1


                Przeskakiwałem kanał po kanale, gdy nagle usłyszałem dźwięk dzwonka do drzwi. „Boże, zabierz mnie stąd!” –Pomyślałem. Nie miałem nawet najmniejszej ochoty wstawać z wygodnej kanapy. Leżałem przykryty kocem, z kubkiem gorącej kawy i talerzem ulubionych kanapek. Po co to wszystko psuć? Już wystarczająco namąciłem w życiu. Nie było potrzeby mącić jeszcze bardziej. Taki był mój punkt patrzenia na świat.
                -Wejść – krzyknąłem do nieznanego mi gościa stojącego za drzwiami. Nawet nie raczyłem spojrzeć w tamtą stronę, by dowiedzieć się, kto wpadł na pomysł odwiedzenia mnie.
                -Cześć, Gee. Jak się dziś czujesz? –Po głosie nieomylnie rozpoznałem, że był to Ray. Czasem odnosiłem wrażenie, że tak naprawdę tylko w nim mam jakieś poważne oparcie.
                -Mówisz, jakbym był chory. Ale czuję się dobrze, dzięki. Chcesz się czegoś napić?
                -Nie, wpadłem tylko na chwilę zobaczyć się z moim kumplem. Za chwilę muszę jechać po Christę. Dziś wybieramy łóżeczko i wózek dla dziecka.
                Toro od jakichś 4. miesięcy spodziewa się dziecka. Jest jeszcze za wcześnie na poznanie płci, tak jak wg mnie na robienie pierwszych zakupów. Ale przecież to ich wybór. Ja miałem to szczęście, że mnie takie stresy i problemy nie czekały. Ani w bliskiej, ani w dalekiej przyszłości.
Miałem momenty, kiedy rozmyślałem trochę o tym. Zastanawiałem się, jakie to musi być cudowne uczucie trzymać na rękach taką małą i kruchą istotkę. Być dla niej wzorem do naśladowania (może nie w moim wypadku) i być przy niej w jej najważniejszych momentach życia. Zawsze marzyłem, by mieć córkę. Oczywiście syn też nie byłby najgorszy, ale córka zawsze była, jest i będzie oczkiem w głowie taty. Tata. Usłyszeć z jej słów to jedno, tak ważne słowo.
Gee, ogarnij się! Jeszcze ci tego brakuje, żeby się rozkleić przy nim. Jesteś facetem, więc weź się w garść! Nie, zupełnie nie mogłem pozwolić sobie na takie myślenie o układaniu z kimś wspólnej przyszłości. Wspólny dom, łóżko, dzieci. Nie, to niemożliwe. Bo niby z kim?!
Za chwilę rozległ się dźwięk telefonu. Ray sięgnął ręką do kieszeni i spojrzał na wyświetlacz.
-Wybacz, stary. Muszę już lecieć. Christa czeka na mnie w centrum. Nie mogę się spóźnić. Doskonale wiesz, jaka potrafi być, kiedy jest zła albo wściekła. Trzymaj się.
-Tak, ty też. Możesz ją ode mnie pozdrowić.
I znów usłyszałem tę błogą ciszę przerywaną jedynie przez szum odbiornika telewizyjnego. Jakiekolwiek plany na dziś? Chyba żadne. Młody coś mi wspominał wczoraj wieczorem, że planują zrobić dziś jakąś próbę, przed najbliższym koncertem. A więc zaćpam się, pójdę na próbę, odśpiewam coś a później pójdę na miasto czy do jakiegoś klubu i znów zaleję się w trupa. Standardowy dzień z życia Gerarda Waya.
Między innymi właśnie dlatego nie chcę wydać na świat swego potomstwa. Nie chcę, by patrzyło, jak jego ojciec wraca do domu pijany, ćpa po kątach lub załatwia towar od dilerów. Każdego dnia budziłbym się w obawie, że prędzej czy później ją też to spotka. Lub jego. Zależy, co by wyszło.

- Well I hope I'm not news by the mistaken…
 -Gerard, do cholery! Dociera do ciebie, że niedługo dajemy koncert na festiwalu? Wszyscy coś robią. Ray nieustannie szlifuje solówki, bas twojego brata też brzmi coraz lepiej, Bob daje czadu na swoich bębnach a ja staram się maskować wszystkie twoje błędy robiąc ci również za chórki. Ale to TY jesteś wokalistą, TY jesteś naszym liderem i TY zostaniesz wygwizdany za tydzień, jeśli nie weźmiesz się do roboty. Więc rusz swoją chudą dupę i zrób wreszcie coś pożytecznego!
Poniekąd nie dziwię się Frankowi. Miał pełne prawo być na mnie wściekłym. Jest moim najbliższym przyjacielem, przynajmniej ja za takiego go uważałem. Wspierał mnie i zawsze był przy mnie. Podziwiałem go za determinację i przede wszystkim cierpliwość do mnie. Ale nawet on ma swoje granice, które ja za wszelką cenę starałem się przekroczyć. Po co? Żeby zobaczyć, co jest dalej?
Pamiętam, że od dziecka lubiłem sięgać granic możliwości. Wtedy nie zwracałem na to uwagi, czyje były to granice. Ważne było, aby to zrobić i poznać zakazany teren. Wtedy to było dobre. Ale teraz już nie. Teraz już nie potrafię odróżnić dobra od zła.
Chyba właśnie to nazywamy paradoksem, czyż nie? Jestem w zespole. Piszę piosenki o tym, czego nie powinno się robić, że jest to złe. A ja najbezczelniej w świecie łamię reguły, które ja SAM ustanawiam. Tak, jestem idiotą i powtarzam to już chyba 100 raz. Trudno, tak czasami musi być.
-Przepraszam. Jakoś nie mogę się dziś skupić. Zróbmy pół godziny przerwy. Pójdę się przewietrzyć, może napiję się kawy czy czegoś tam i wtedy spróbujemy od nowa. Obiecuję, że teraz już was nie zawiodę, ok.? –Spojrzałem na chłopaków. Jakoś nie wydawali mi się przekonani tym pomysłem. Ale zgodzili się. Bo niby co innego im pozostało? Sami niedawno przyznali, że gdyby mogli, to już dawno wywaliliby mnie z kapeli, bo odkąd biorę nie nadaję się do niczego pożytecznego. Ale nie chcą tego zrobić, bo jestem bratem Mikey’ego i jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Tyle że w tym kwartecie to ja zachowuję się jak dupek i to ja ranię wszystkich dookoła.
Koniec z tym. Definitywnie! Od jutra zaczynam szukać odwyków dla narkomanów i alkoholików. Nadszedł czas, by dorosnąć, spoważnieć i wziąć życie w swoje ręce.
Od jutra nie będę Gerardem ćpunem. Ani Gerardem alkoholikiem. Od jutra będę Gerardem Wayem, który podąża odpowiednimi ścieżkami w życiu, doskonale wie, czym się kierować, i który chce normalnie ułożyć sobie życie i mieć normalną rodzinę.

poniedziałek, 12 marca 2012

Prolog.


Jedna działka… Druga działka… Trzecia…
Mam świadomość, że takim postępowaniem jedynie wyniszczam swój organizm. Po co to robię? Bo czerpię z tego przyjemność? Czerpię przyjemność z ranienie najbliższych i zarazem najdroższych memu sercu osób? Bo lubię być masochistą? Doprawdy nie wiem. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę wiedział.
                Zakończyłem swój kolejny związek. Jak widać, Ellie nie była mi pisana. Była zbyt troskliwa. Za dużo chciała o mnie wiedzieć. Nie potrafiłem już dłużej ego ciągnąć. Musiałem wyprowadzić się z Los Angeles i wrócić z powrotem do Newark. Do mamy. Do brata. Do przyjaciół. Nie wiem, jak dalej potoczyłby się mój los, gdyby nie wsparcie z ich strony. Nie wiem, czy mój los w ogóle toczyłby się dalej.
                Jestem Gerard. Gerard Way. Mam 27 lat i 3 lata ćpania i picia na koncie. Czym jest to spowodowane? Nagłym zdobyciem popularności? Prędzej czy później i tak by do tego doszło. Mój komiks cieszy się dużą popularnością. Problemami? Każdy je posiada. Mniejsze, większe. To bez znaczenia. Gdyby to był główny powód, ¾ globu wyginęłaby ze strzykawką w nadgarstku. Odrzuceniem? Lata mojego liceum były chyba najgorsze w moim życiu, więc też nie. Wiec czym, do cholery?!
                Stawiam zdecydowanie za dużo pytań, a znajduję za mało odpowiedzi. Może ja po prostu nie chcę ich znaleźć? Może czuję lęk przed poznaniem prawdy i tym, jaki może mieć wpływ na moje dalsze życie?
                Jestem idiotą. Skończonym idiotą! Wszystko zaczynam i nigdy niczego nie kończę. Tak, jak tym razem. Jaką mogę mieć pewność, że nasza kolejna płyta, Three Cheers for Sweet Revenge ujrzy światło dzienne? Nawet jeśli ujrzy, jaką mogę mieć pewność, że ja sam doczekam tego dnia?
                Niewątpliwie potrzebuję pomocy. Z całych sił pragnę wyjść z nałogów, ale nie potrafię. Chcę, ale nie potrafię.  Jak znaleźć pomoc? Jak znaleźć osobę, które ZECHCE mi pomóc? Która nie będzie się mną brzydziła jak cała reszta i nie będzie mnie uważała za najgorszego bezdusznika?
                Pytam się, JAK?!

                Otworzyłem oczy. Natychmiast pożałowałem podjętej przed sekundą decyzji. Zasłony w moim pokoju nie były dobrze zaciągnięte i  poranne słońce zaczęło razić mnie w oczy. Z niechęcią wstałem z łóżka. Odczuwałem potworny ból głowy. Kompletnie nic nie pamiętałem z dopiero minionej nocy. Musiałem zachlać się w trupa. To jednocześnie wyjaśniałoby fakt, dlaczego moja koszulka była przesiąknięta odrzucającym zapachem alkoholu.
                -Gee, wstałeś już? Śniadanie czeka na dole w kuchni. JA jadę do pracy a Michael chyba umówił się z kumplami. Klucze są tam, gdzie zawsze. Pa, kochanie.
                Mama. Najwspanialsza kobieta na świecie. Tylko jej potrafię wybaczyć tę troskliwość, ciekawość, opiekuńczość i wszystkie inne cechy, które tak bardzo mnie irytują w „normalnych” kobietach. Mimo to, trzeba być niezłym debilem, by krzywdzić kobiety. Nie rozumiem takich ludzi i chyba nigdy nie zrozumiem.
                Podszedłem do szafy i wyciągnąłem z niej czystą koszulkę. Nie zważając na to, jak aktualnie wyglądam zszedłem na dół do kuchni.
                Na stole czekał przyszykowany wcześniej posiłek. Składał się z mojej ulubionej kawy i kanapek. Upiłem kilka łyków z kubka, po czym chwyciłem talerz i powędrowałem z nim do salonu siadając na sofie przed telewizorem.
                Dzisiejszy dzień nie zapowiadał się zbyt interesująco. Znów będzie dane wysłuchiwać mi kazań młodszego brata, jak to niszczę sobie życie, jak mogłoby być pięknie i te wszystkie inne bajeczki o kolorowym życiu. Kiedy to słyszę, mam okropną ochotę rzygać tęczą.